Oprawialiśmy z Kapiszonem dynię. Nie, nie robiliśmy lampionu. Kap marzył o dyniowej karecie odkąd jego ulubiony książkowy bohater, żółw Franklin, zrobił taką dla swojej siostry. I myślałam, że spełnię dziecięce marzenie, tymczasem kiedy dzieło było gotowe, okazało się, że mój chłopiec jest lekko rozczarowany. Bo on myślał, że to będzie taka kareta, do której sam by się zmieścił. Tak, dynia o średnicy przynajmniej pół metra - pilnie poszukiwana!
Ale spytany prosto z mostu, czy kareta mu się podoba, twierdzi, że tak. Nie jest więc źle.
Mnie się nie podoba. Nie wyszło tak jak miało. Nie udało się zamontować dachu i zamiast na kołach nasz pojazd spoczywa w koszyku. Zadanie mnie przerosło.
Jako że trzeba było wydobyte z dyni wnętrzności jakoś zagospodarować, drugim etapem dyniowego szaleństwa były placuszki. Dawno tyle nie nabrudziłam w kuchni, kolejne brudne miski lądowały w zlewie aż fuerrczało. Naturalnie pokiełbasiłam coś w proporcjach i ciasto wyszło za mokre. No i oczywiście poparzyłam paluchy o patelnię. Efekt jednak był jak najbardziej zadowalający. Kapiszon brał kolejne dokładki, M. nie marudził, że wolałby schabowego, Anna specjalnie przyjechała na degustację i chwaliła mocno :)
Użyłam
tego przepisu.